Mignął mi tutaj gdzieś post o homeopatii i teraz chciałabym podzielić się z
Wami moją historią. Mój post jest długi i pewnie nie wystarczy Wam sił, żeby
go doczytać do końcaMoże kogoś zachęci do spróbowania i da komuś nadzieję na
upragnione dzieciątko... To historia dramatów i cudów...
W pierwszą ciążę zaszłam po dosłownie dwóch-trzech próbach. W 4 miesiącu
poroniłam, w dramatycznych okolicznościach, omal nie przepłaciłam tego życiem
Nie chciałam słyszeć o kolejnych próbach, nie wyobrażałam sobie takiego bólu
po stracie dziecka po raz drugi, przez pół roku faszerowano mnie lekami
antydepresyjnymi, przeszłam psychoterapię, jakoś zwycięsko wyszłam z tej
próby. Znowu zaczęliśmy starać się o dziecko, kolejne poronienie. Znowu
depresja. Nie wytrzymywałam tego. Na szczęście psychiatra, który się mną
opiekował, jakimś szóstym zmysłem wpadł na to, żeby zadzwonić do mojego męża
i zapytać, czy rzeczywiście co wieczór biorę tabletki nasenne, które mi
przepisał. Nie wiem, co go tknęło, żeby to zrobić. Mąż zorientował się, o co
chodzi, przekopał cały dom i znalazł za firanką 3 pudełka relanium, które
zbierałam. Chciałam ich mieć na tyle dużo, żeby mieć pewność, że się nie
obudzę. Miałam wtedy dopiero 25 lat... Zaczęliśmy, trochę wbrew sobie, to
znaczy mnie, starania. Dwa lata i nic, nikt nie wiedział, o co chodzi.
Wszystkie na pewno wiecie, co przechodziłam. W pewnym momencie wszystko
zaczęło się sypać, przyplątały się różne choroby, antybiotyk za
antybiotykiem, półpasiec, grzybice, byłam straszliwie osłabiona, temperatura
ciała 34 stopnie przez kilka miesięcy, . Jakoś minęło, ale było mi wszystko
jedno, co się ze mną stanie. Dodatkowo dręczyły mnie straszne wyrzuty
sumienia z powodu mojego zachowania, czułam się winna, że sprawiam mojemu
mężowi, najlepszemu i najbardziej pogodnemu człowiekowi na ziemi, tyle bólu.
Potem powoli zachciewało mi się żyć dzięki wierze w Boga. Chodziłam na różne
spotkania, gorąco się modliłam i to pozwalało mi jakoś przeżyć, na jakiś czas
zapominać o tych problemach. Jakoś inaczej popatrzyłam na życie, nawet znowu
zachciało mi się coś, cokolwiek robić, cokolwiek Dziecka nadal ani widu, ani
słychu. Któregoś razu wpadła mi w ręce jakieś katolickie pisemko, w którym
pojawiła się wzmianka o homeopatii. Wyśmiano tam tę dziedzinę i wyzwano od
zabobonów, homeopatów od szarlatanów i o mało co od istnych wcieleń szatanów,
którzy obiecują cuda. Przeszłabym może nad tym artykułem do porządku
dziennego, gdyby nie jakaś wzmianka typu „wyleczenia przypadków uznanych za
beznadziejne homeopaci poczytują jako swoją zasługę, tymczasem to niemożliwe
bo coś tam coś tam”. Coś mnie tknęło. Dzisiaj myślę o tej nawiedzonej gazetce
jako o pierwszym cudzie. Pomyślałam, ze skoro już tyle przeszłam, mogę się
zdecydować również na to, zresztą, i tak było mi to już szczerze obojetne.
Próbowałam jakoś dotrzeć do specjalisty tej dziedziny, ale nawet nie
wiedzałam, jak szukać. Wszyscy lekarze, których pytałam o jakiś kontakt, po
porstu się ze mnie śmiali i robili bardzo niemiłe dla mnie uwagi. Jakoś
zapomniałam o homeopatii.
Kolejny cud związany był ze stypendium mojego męża – pojechaliśmy do Francji,
razem, sprzedaliśmy samochód, żebym ja też mogła jechać, oderwać się od tej
mojej przeszłości, trochę odświeżyć francuski... To było ożywcze - zostawiłam
na jakiś czas wszystkich znajomych, bardzo ich lubię i cenię, pomogli mi
przetrwać wiele trudnych chwil, ale znacie te współczujące spojrzenia... Mąż
godzinami na uczelni, a ja jakoś dużo spacerowałam po uliczkach Paryża, mimo
ciągłych zawrotów głowy, pewnie spowodowanych też wagą, niecałe 50 kilo przy
170 cm wzrostu (więc od razu jeszcze anemia i brak miesiączek już od kilku
miesięcy). Było pięknie, akurat zaczynała się cieplutka wiosna, ale ja wciąż
czułam się źle, jakbym była z innej bajki.
Kiedyś spóźniłam się na autobus – to uważam za cud -i postanowiłam pokonać
jeden przystanek pieszo. Idąc, natknęłam się na wizytówkę na drzwiach „dr
Jean Pierre Saveau, specjalista homeopatii”. Weszłam, doktor właśnie zamykał
drzwi do gabinetu, pięć minut później już by go nie było, a ja pewnie już bym
tam nie pewnie nigdy wróciła. Chwycił mnie za serce tym, że kazał przyjść
następnego dnia po 20, gabinet formalnie zamykał o 20. chyba było po mnie
widać, że potrzebuję pomocy. Spodziewałam się jakiegoś tajemniczego ciemnego
pomieszczenia, kotłów, oparów siarki, a to był duży pokój w stylu tzw.
szwedzkiego minimalizmu... Przyszłam i wyszłam po 3 godzinach. Niby sam
niezbędny wywiad, ale czułam się wysłuchana, nie wstydziłam się swoich
(wielu) łez, ktoś, poza mężem, wreszcie mnie z uwagą wysłuchał, a malutka
kuleczka, którą dostałam, jakoś zachęcająco wyglądała, dawała jakąś nadzieję.
Doktor ostrzegł mnie, że wszystkie objawy mogą się nasilić w ciągu następnych
kilku dni. Rzeczywiście, przez 2 dni zanosiłam się od płaczu, wymiotowałam
prawie non stop, chociaż nic nie jadłam, z osłabienia przysypiałam nad tym
sedesem, nie mogłam spać, przeklinałam w myślach to szarlataństwo, chciałam
iść do tego człowieka i napluć mu w twarz. Potem zasnęłam na prawie 24
godziny, mąż był przerażony i zadzwonił do tego człowieka, a ten... ucieszył
się. Ja obudziłam się kilka godzin potem w innym świecie. Nie było,
oczywiście, od razu jak w bajce, ale pierwszy raz od wielu, wielu dni a
wstanie z łóżka nie było wyczynem dnia. Po paru dniach udało mi się zjeść
prawie cały przygotowany przez męża obiad, niewielka porcja, ale zawsze
(gotował już od jakiegoś czasu, bo mnie się po prostu zbierało na wymioty na
widok jedzenia). Cieszył się jak dziecko, nie zapomnę nigdy wyrazu jego
twarzy, kiedy połknęłam ostatnią różyczkę brokuły z talerza. Nie mogłam
uwierzyć w to, co się ze mną działo. Dzień po dniu, świat stawał się jakiś
znośniejszy. Wszystko znormalniało, to było cudowne uczucie, jakbym wydostała
się z jakiejś ciemnej szafki w piwnicy. Jedzenie powoli zaczynało nawet
sprawiać mi przyjemność. Sześć tygodni po tych dwóch najgorszych dniach
mojego życia poczułam znajomy ból brzucha – to była miesiączka. Sama, bez
hormonów! Płakaliśmy jak dzieci...
Pełni nadziei wróciliśmy do Polski, udało mi się zacząć naukę w studium
policealnym (z powodu wcześniejszych problemów porzuciłam studia), którą
przerwałam po trzech miesiącach – byłam w ciąży. Nie wierzyłam temu.
Kochaliśmy się z mężem bez żadnego zabezpieczenia wychodząc z założenia, że
skoro cykle nie są stymulowane, to i tak nic z tego.
Czwarty miesiąc – dziecko wciąż żyło! Dla mnie 4 miesiąc, po pierwszym
doświadczniu, był tym momentem magicznym... Kolejny zrządzenie Opatrzności to
kolejny wyjazd do Francji – tym staż męża. W ostatnim momencie –kiedy poszłam
na rutynowe badania do szpitala okazało się, lekarze w Polsce nie rozpoznali
w porę zwapnienia łożyska, ale dziecko jeszcze żyło, to był początek ósmego
miesiąca . Natychmiastowa decyzja, że muszę urodzić jak najszybciej, dostałam
oskytocynę. Dwa dni koszmarnego bólu i nic poza tym, zupełnie nic.
Przerażona zadzwoniłam do doktora Saveau – jak mogłam o nim zapomnieć???
Natychmiast dostałam odpowiedni lek, był w szpitalu, synek urodził się w
ciągu następnych 7 godzin, w ostatniej chwili, 2 punkty Apgar, dramat...
Kolejny cud – na oddziale nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się neonatolog –
homeopata, Szwajcar, który przyjechał tam poprowadzić jakieś szkolenie, z
dwiema magicznymi kuleczkami, które rozpuszczono w wodzie i kropelka po
kropelce jakimś cudem podano mu ten lek, nie wyobrażam sobie za bardzo jak,
przecież on nie miał odruchu przełykania, ale podano ... Jasiek – to na cześć
doktora SaveauJ - przeżył, poleżał trochę w inkubatorze, a teraz mogłam się
rozpisać dlatego, że miałam wolne popołudnie, bo moi dwaj panowie wybrali się
na męski wieczór –
Wami moją historią. Mój post jest długi i pewnie nie wystarczy Wam sił, żeby
go doczytać do końcaMoże kogoś zachęci do spróbowania i da komuś nadzieję na
upragnione dzieciątko... To historia dramatów i cudów...
W pierwszą ciążę zaszłam po dosłownie dwóch-trzech próbach. W 4 miesiącu
poroniłam, w dramatycznych okolicznościach, omal nie przepłaciłam tego życiem
Nie chciałam słyszeć o kolejnych próbach, nie wyobrażałam sobie takiego bólu
po stracie dziecka po raz drugi, przez pół roku faszerowano mnie lekami
antydepresyjnymi, przeszłam psychoterapię, jakoś zwycięsko wyszłam z tej
próby. Znowu zaczęliśmy starać się o dziecko, kolejne poronienie. Znowu
depresja. Nie wytrzymywałam tego. Na szczęście psychiatra, który się mną
opiekował, jakimś szóstym zmysłem wpadł na to, żeby zadzwonić do mojego męża
i zapytać, czy rzeczywiście co wieczór biorę tabletki nasenne, które mi
przepisał. Nie wiem, co go tknęło, żeby to zrobić. Mąż zorientował się, o co
chodzi, przekopał cały dom i znalazł za firanką 3 pudełka relanium, które
zbierałam. Chciałam ich mieć na tyle dużo, żeby mieć pewność, że się nie
obudzę. Miałam wtedy dopiero 25 lat... Zaczęliśmy, trochę wbrew sobie, to
znaczy mnie, starania. Dwa lata i nic, nikt nie wiedział, o co chodzi.
Wszystkie na pewno wiecie, co przechodziłam. W pewnym momencie wszystko
zaczęło się sypać, przyplątały się różne choroby, antybiotyk za
antybiotykiem, półpasiec, grzybice, byłam straszliwie osłabiona, temperatura
ciała 34 stopnie przez kilka miesięcy, . Jakoś minęło, ale było mi wszystko
jedno, co się ze mną stanie. Dodatkowo dręczyły mnie straszne wyrzuty
sumienia z powodu mojego zachowania, czułam się winna, że sprawiam mojemu
mężowi, najlepszemu i najbardziej pogodnemu człowiekowi na ziemi, tyle bólu.
Potem powoli zachciewało mi się żyć dzięki wierze w Boga. Chodziłam na różne
spotkania, gorąco się modliłam i to pozwalało mi jakoś przeżyć, na jakiś czas
zapominać o tych problemach. Jakoś inaczej popatrzyłam na życie, nawet znowu
zachciało mi się coś, cokolwiek robić, cokolwiek Dziecka nadal ani widu, ani
słychu. Któregoś razu wpadła mi w ręce jakieś katolickie pisemko, w którym
pojawiła się wzmianka o homeopatii. Wyśmiano tam tę dziedzinę i wyzwano od
zabobonów, homeopatów od szarlatanów i o mało co od istnych wcieleń szatanów,
którzy obiecują cuda. Przeszłabym może nad tym artykułem do porządku
dziennego, gdyby nie jakaś wzmianka typu „wyleczenia przypadków uznanych za
beznadziejne homeopaci poczytują jako swoją zasługę, tymczasem to niemożliwe
bo coś tam coś tam”. Coś mnie tknęło. Dzisiaj myślę o tej nawiedzonej gazetce
jako o pierwszym cudzie. Pomyślałam, ze skoro już tyle przeszłam, mogę się
zdecydować również na to, zresztą, i tak było mi to już szczerze obojetne.
Próbowałam jakoś dotrzeć do specjalisty tej dziedziny, ale nawet nie
wiedzałam, jak szukać. Wszyscy lekarze, których pytałam o jakiś kontakt, po
porstu się ze mnie śmiali i robili bardzo niemiłe dla mnie uwagi. Jakoś
zapomniałam o homeopatii.
Kolejny cud związany był ze stypendium mojego męża – pojechaliśmy do Francji,
razem, sprzedaliśmy samochód, żebym ja też mogła jechać, oderwać się od tej
mojej przeszłości, trochę odświeżyć francuski... To było ożywcze - zostawiłam
na jakiś czas wszystkich znajomych, bardzo ich lubię i cenię, pomogli mi
przetrwać wiele trudnych chwil, ale znacie te współczujące spojrzenia... Mąż
godzinami na uczelni, a ja jakoś dużo spacerowałam po uliczkach Paryża, mimo
ciągłych zawrotów głowy, pewnie spowodowanych też wagą, niecałe 50 kilo przy
170 cm wzrostu (więc od razu jeszcze anemia i brak miesiączek już od kilku
miesięcy). Było pięknie, akurat zaczynała się cieplutka wiosna, ale ja wciąż
czułam się źle, jakbym była z innej bajki.
Kiedyś spóźniłam się na autobus – to uważam za cud -i postanowiłam pokonać
jeden przystanek pieszo. Idąc, natknęłam się na wizytówkę na drzwiach „dr
Jean Pierre Saveau, specjalista homeopatii”. Weszłam, doktor właśnie zamykał
drzwi do gabinetu, pięć minut później już by go nie było, a ja pewnie już bym
tam nie pewnie nigdy wróciła. Chwycił mnie za serce tym, że kazał przyjść
następnego dnia po 20, gabinet formalnie zamykał o 20. chyba było po mnie
widać, że potrzebuję pomocy. Spodziewałam się jakiegoś tajemniczego ciemnego
pomieszczenia, kotłów, oparów siarki, a to był duży pokój w stylu tzw.
szwedzkiego minimalizmu... Przyszłam i wyszłam po 3 godzinach. Niby sam
niezbędny wywiad, ale czułam się wysłuchana, nie wstydziłam się swoich
(wielu) łez, ktoś, poza mężem, wreszcie mnie z uwagą wysłuchał, a malutka
kuleczka, którą dostałam, jakoś zachęcająco wyglądała, dawała jakąś nadzieję.
Doktor ostrzegł mnie, że wszystkie objawy mogą się nasilić w ciągu następnych
kilku dni. Rzeczywiście, przez 2 dni zanosiłam się od płaczu, wymiotowałam
prawie non stop, chociaż nic nie jadłam, z osłabienia przysypiałam nad tym
sedesem, nie mogłam spać, przeklinałam w myślach to szarlataństwo, chciałam
iść do tego człowieka i napluć mu w twarz. Potem zasnęłam na prawie 24
godziny, mąż był przerażony i zadzwonił do tego człowieka, a ten... ucieszył
się. Ja obudziłam się kilka godzin potem w innym świecie. Nie było,
oczywiście, od razu jak w bajce, ale pierwszy raz od wielu, wielu dni a
wstanie z łóżka nie było wyczynem dnia. Po paru dniach udało mi się zjeść
prawie cały przygotowany przez męża obiad, niewielka porcja, ale zawsze
(gotował już od jakiegoś czasu, bo mnie się po prostu zbierało na wymioty na
widok jedzenia). Cieszył się jak dziecko, nie zapomnę nigdy wyrazu jego
twarzy, kiedy połknęłam ostatnią różyczkę brokuły z talerza. Nie mogłam
uwierzyć w to, co się ze mną działo. Dzień po dniu, świat stawał się jakiś
znośniejszy. Wszystko znormalniało, to było cudowne uczucie, jakbym wydostała
się z jakiejś ciemnej szafki w piwnicy. Jedzenie powoli zaczynało nawet
sprawiać mi przyjemność. Sześć tygodni po tych dwóch najgorszych dniach
mojego życia poczułam znajomy ból brzucha – to była miesiączka. Sama, bez
hormonów! Płakaliśmy jak dzieci...
Pełni nadziei wróciliśmy do Polski, udało mi się zacząć naukę w studium
policealnym (z powodu wcześniejszych problemów porzuciłam studia), którą
przerwałam po trzech miesiącach – byłam w ciąży. Nie wierzyłam temu.
Kochaliśmy się z mężem bez żadnego zabezpieczenia wychodząc z założenia, że
skoro cykle nie są stymulowane, to i tak nic z tego.
Czwarty miesiąc – dziecko wciąż żyło! Dla mnie 4 miesiąc, po pierwszym
doświadczniu, był tym momentem magicznym... Kolejny zrządzenie Opatrzności to
kolejny wyjazd do Francji – tym staż męża. W ostatnim momencie –kiedy poszłam
na rutynowe badania do szpitala okazało się, lekarze w Polsce nie rozpoznali
w porę zwapnienia łożyska, ale dziecko jeszcze żyło, to był początek ósmego
miesiąca . Natychmiastowa decyzja, że muszę urodzić jak najszybciej, dostałam
oskytocynę. Dwa dni koszmarnego bólu i nic poza tym, zupełnie nic.
Przerażona zadzwoniłam do doktora Saveau – jak mogłam o nim zapomnieć???
Natychmiast dostałam odpowiedni lek, był w szpitalu, synek urodził się w
ciągu następnych 7 godzin, w ostatniej chwili, 2 punkty Apgar, dramat...
Kolejny cud – na oddziale nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się neonatolog –
homeopata, Szwajcar, który przyjechał tam poprowadzić jakieś szkolenie, z
dwiema magicznymi kuleczkami, które rozpuszczono w wodzie i kropelka po
kropelce jakimś cudem podano mu ten lek, nie wyobrażam sobie za bardzo jak,
przecież on nie miał odruchu przełykania, ale podano ... Jasiek – to na cześć
doktora SaveauJ - przeżył, poleżał trochę w inkubatorze, a teraz mogłam się
rozpisać dlatego, że miałam wolne popołudnie, bo moi dwaj panowie wybrali się
na męski wieczór –
Nenhum comentário:
Postar um comentário
Seu comentário é muito importante para que possamos melhorar o blog. Sugestões e críticas construtivas são muito bem aceitas e sempre que possível incorporadas a nosso trabalho. Felicidades para você e muito obrigado pela visita e pelo comentário. + English English English English >>>
Your comments are very important to us. They help us making the blog better. Thank you and come other times!